wtorek, 25 lutego 2014

Wędrówka do miejsca przeznaczenia

Kiedy słońce zaczęło się przepalać przez drzewa Kocyk i Kremík otworzyli oczy. Kremík był skostniały z zimna. Kropelki rosy oblepiały całe jego ciało. Drżał. Kocyk widząc jak przyjaciel cierpi chwycił go swoimi frędzelkami, otarł rosę i otulił swym miękkim ciałem. Chwilę trwali tak stuleni ze sobą gdy nagle nad ich głowami rozległ się jakiś szelest. Spojrzeli w górę, mignął im tylko kawałek rudego futerka i na Kocyka coś zrobiło "pac". Kremík się odchylił, spojrzał na to "pac" i nagle się rozpromienił. "Kocyku, jakaż piękna wiewórcza kupka". Przez chwilę kupka wyglądała jak pawie oczko. Ale po chwili zrobiła "psssy" i wypaliła w Kocyku dziurę. Bo trzeba wiedzieć,  że ptasie i wiewórcze kupy są żrące jak kwas siarkowy. Kocyk powiedział "ałał" i z przerażeniem spojrzał na Kremíka. Kremík zaniemówił, wpatrywało się weń dwoje oczu Kocyka. "Kocyku, zamiast pięknej kupowatej broszki masz jeszcze piękniejsze oczko, takie z dwoma obwódkami. Jest super. Jak Ci się patrzy?" "ech, Kremíku, świat jeszcze nigdy tak kolorowo nie wyglądał! No to co, lecimy?"
Przez chwile słychać było chrupanie patyków i szelest liści, a potem przyjaciele wpadli na jezdnię i Kremík rozkręcił się na dobre. Gnali przed siebie,  za ich plecami wchodziło słońce, ponad nimi Skowronki śpiewały poranny psalm a oni gnali prosto za zachód. Czuli, że to jest najwłaściwszy kierunek ich życia.  Kremík toczył się po ulicy a Kocyk niczym latający dywan unosił się nad nim w powietrzu.
Na horyzoncie ujrzeli pociąg. "Kocyku, ten pociąg to nasz pociąg, musimy go dognać. On nas zawiezie w miejsce naszego przeznaczenia". Popędzili jeszcze szybciej. Niestety, Kocyk nie zauważył, że przewody sieci trakcyjnej są pod napięciem. Wpadł w nie i przepalił się na pół. Jedna połowa wskoczyła na dach pociągu i z przerażeniem patrzyła jak ta druga wisząc na przewodach sieci trakcyjnej oddala się w mgnieniu oka jednocześnie wołając o pomoc Kremíka. Bo na szczęście to była ta połowa Kocyka, która miała usta. Kremík skoczył jej z pomocą. Uchwycił ten kawał Kocyka, który był na przewodach i szarpnął. Kocyk był wolny. To znaczy połowa Kocyka bo druga połowa była porwana przez pędzący pociąg. Teraz połowa Kocyka i Kremík gnali za pociągiem, który zbliżał się do tunelu. Ostatkiem sił pół Kocyka i Kremík dopadli dachu pociągu gdzie szamotała się na wietrze ta druga część Kocyka. W momencie gdy pociąg znikał w ciemnościach tunelu, dwa kawałki Kocyka i Kremík wskoczyli przez uchylone okno pociągu do przedziału. Bez tchu padli na siedzenie. Wtem Kremík oprzytomniał "Kocyku coś trzeba z tobą zrobić, nie możesz być sobą w dwóch postaciach" i Kremík nim Kocyk cokolwiek zdołał powiedzieć odkręcił swoje wieczko i paluszkiem nabrał trochę kremu. Musiał skleić przyjaciela. Kiedy konduktor wszedł do przedziału sprawdzać bilety Kocyk wyglądał jak nowy. Leżeli sobie na siedzeniu i patrzyli na konduktora. Konduktor był typowy, wysoki z raportówką przewieszoną przez ramię, z polskim wąsem pod nosem. Mundur miał zwyczajnie uplamiony, trochę pomidorowej na nogawce, flaczki na rękawie przy mankiecie. Na krawacie była największa plama z fasolki po bretońsku. No i wąs polski. Taki wąs potrafi w sobie zmieścić wszystko. A gdyby go umyć to z tej wody można by bogracz upichcić. No bo w takim wąsie polskim można zmieścić wszystko, trochę tego i tamtego, masło z przedwczorajszej kanapki, bigos, sos beszamelowy, rozmaite przyprawy, landrynka, słonecznik i nawet popiół z papierosa. Taki wąs to skarb.
Pociąg terkotał tuk-tuk tuk-tuk a konduktor co chwila wpluwał z siebie dwa słowa "bilety proszę". Chwytał bilety, kasował dziurkaczem i tak w koło macieju powoli przesuwał się do przodu. W końcu dotarł do siedzenia, na którym był Kocyk i Kremík. Spojrzał na nich, zmarszczył czoło, uniósł wąs i... poczłapał dalej. Nagle jednak zatrzymał się, zamyślił,  skubnął dwa razy wąsa. Z wąsa wypadła landrynka, która potoczyła się pod siedzenie Kocyka i Kremíka. Konduktor wrócił się, przykucnął, podniósł spod siedzenia landrynkę i wrzucił do ust. I znowu spojrzał na Kocyka i Kremíka. Chwycił Kocyka, rozłożył go, powąchał i burknął pod wąsem "co za szmata", po czym rzucił go z powrotem na siedzenie. Popatrzył na Kremíka, chwycił go, odkręcił wieczko, przystawił nos i zaciągnął się. "ten krem jest stary jak moja teściowa", skrzywił się i rzucił go na Kocyka. I już miał odejść gdy nagle pomyślał "pasażerowie na gapę?" W jednej chwili otworzył okno, chwycił Kocyka i Kremíka, i wrzucił ich z pędzącego pociągu. Bo naturalną rzeczą jest że to co niepotrzebne w pociągu ląduje tam gdzie nikomu nie będzie przeszkadzać czyli za okno. Konduktor zatrzasnął okno i bąknął pod wąsem "bałaganić to potrafią ale już żeby posprzątać to nie ma chętnego. Wszystko muszę robić za nich". I ruszył dalej podobnie jak Kocyk i Kremík... Tak się złożyło, że kiedy konduktor otwierał okno pociąg akurat przejeżdżał nad autostradą. Kocyk i Kremík wpadli na przednią szybę pędzącej audicy atrójki. Kierowca przestraszył się, odbił na lewy pas wpadając na zasuwającą Skodę Fabię. Dalej potoczyło się lawinowo. Powstał największy karambol w tej części Europy. Po pół godzinie cała Polska wiedziała o Kocyku i Kremíku. Że spadli, rozbili szybę, że nie wiadomo skąd, to znaczy wiadomo, bo wiadomo, że to przez kryzys i kiedy reporter z miejsca zdarzenia zapytał tego kierowcę z audicy " jak pan sądzi, kto tu zawinił? " on bez mrugnięcia krzyknął "to przez Tuska!!!". I tak krzyczał jeszcze z pół godziny stojąc na środku ulicy w tym swoim pięknym dresie ale nikt go już nie słuchał. Tymczasem Kocyk i Kremík mknęli rozbitą atrójką na lawecie w kierunku Krakowa. Wczesnym popołudniem Kocyk i Kremík zostali wywaleni z warsztatu pana Karola. Tego słynnego pana Karola, łysego, bez dwóch zębów na przedzie, który znany jest z tego że lepiej wybija nowe numery niż fabryki samochodów a jego specjalnością są dwie marki Audi i bmw.
W chwili gdy trębacz na wieży mariackiej wygrywał hejnał na godzinę piętnastą Kocyk i Kremík wygrzebywali się z kałuży błota tuż przy warsztacie pana Karola. Wyglądali jak niewiadomoco. To był ten zachód do którego zmierzali...

niedziela, 23 lutego 2014

Nocne strachy Kocyka i Kremíka

Noc przyniosła same obawy. Ze Kremík stanie się nawilżający i wyschnie, że Kocyka mole zeżrą, że Kremíkowi gwint się zerwie, że Kocyk położy się na kupie a Kremikiem wysmarują  pupę jakiemuś niemowlakowi. Ale to nie było nic nowego. Te strachy istniały od zawsze. Ludzie też mieli swoje szaleństwa, na przykład wierzyli w Diabła, który wiedzie na pokuszenie, jest usmolony sadzą, ma ogon i rogi. Albo wierzyli w Pana Boga, który ma długachną brodę i surowym wzrokiem patrzy na ludzi z pozycji tego większego i wskazującym palcem robi "nu-nu". 
Kocyk i Kremík mieli swoje fiksacje, że ktoś publicznie każe Kremíkowi wysmarować Kocyka a potem będzie miał w sobie rozmaite kłaczki. A znowu, że  wysmarowany Kocyk będzie musiał publicznie się pokazywać ze swoimi frędzelkami posklejanymi Kremikiem. Tak właśnie, to był ich świat, ich lęki i obawy. Każdego dnia się z tym budzili ale co gorsza i zasypiali. Skąd się to w nich brało? Ano z życia. Piętnaście lat płaszczyć się pod czyjąś pupą, piętnaście lat  nasiąkać czyimiś bąkami, które z czasem zaczęły być ostre jak kaktusy, sykające jak żmije, trujące jak jad kiełbasiany albo gaz musztardowy... Hm...Freud może wiedział nieco o lękach i skrzywieniach ludzkich ale czy któryś z ludzi przez piętnaście lat był przygniatany przez powiększający się zad...?


Między innymi o tym myślał Kocyk tuż przed zaśnięciem. Jego pytania zawsze pozostawały otwarte, bo był on tylko Kocykiem, starym Kocykiem z dziurką zaadoptowaną jako oko, stworzony przez wątek i osnowę. Właśnie te dwie nicie, główna i łącząca były mu ciałem, szkieletem i miejscem, w którym rodzą się myśli.
A co czaiło się pod wieczkiem Kremíka? Ktoś powie: jednolity tłusty Kremík, substancja syntetyczna z kiepskim zapachem i beznadziejną tendencją do wchłaniania. Jednym słowem, do du...py.
Tak jednak nie było. Kremík był wrażliwy i delikatny, pełen kompleksów. Ale nie mogło być inaczej. Półtora roku spędził na wystawie kiosku ruchu. Nikt go nie chciał. Czasami chwytała go jakaś łapa, odkręcała i wciskała weń swój paluch. Tłuste kremy są niezwykle wyczulone na wszelkie zapachy. Potrafią wyczuć czy palec był brudny czy czysty. Czysty nie był żaden. Te paluchy pachniały wszystkim oprócz mydła. Czasami palec pachniał tym co mieszka w uchu albo tym co jest w brudnej kieszeni albo pośród tłustych włosów tych na głowie i tych gdzie indziej. Ludzie różnie to nazywają ale Kremík wiedział swoje, był gwałcony. To ostre słowo i skąd by miał je znać taki kawałek plastiku ze sztucznym smarowidłem w środku. No cóż, polowę życia spędził między Polityką a Faktem. Gwałty, oszczerstwa, malwersacje były tam na pożądku dziennym. A do tego te zdjęcia! O ile Polityka była jakaś taka, dla panów jakiś takich, to Fakt był po prostu życiem. Nie owijał życia w bawełnę. Pokazywał je jakim jest,  te ślimaki mutanty, czajniki atakujące staruszki, kupy zamiast mydła, trupy w puszkach po sardynkach. Oj,  Fakt, to było jedyne poważne pismo w kiosku pani Bronisławy. Kupowali je wszyscy, dentysta ze skweru Moniuszki, taksówkarz, wszystkie panie z okolicznych bloków i nauczycielki z liceum po drugiej stronie ulicy. A kiedy odchodził ostatni egzemplarz Kremík patrzył naň z nabożnym szacunkiem. Przecież nikt nie był mądrzejszy w tym miasteczku od Faktu. Kilka razy nawet kupił go nie kto inny jak Burmistrz, Ksiądz i Policjant. A pani Bronisława mówiła razu pewnego pani Szostkowej, że kiedyś to i profesor z instytutu też brał Fakt. No. 
Były też nosy. Paluchy odkręcały wieczko i wielki nochal niczym statek kosmiczny z Dnia Niepodległości zatrzymywał się tuż nad śnieżnym ciałem Kremika. I cóż w tym wielkiego? Ten "statek" był pełen Obcych. Kremik z przerażeniem spoglądał w tą ogromną otchłań, w której na glutowatych niteczkach trzęsły się glutowate kozy. Wielkie, oślizgłe, w kształtach niepodobnych do czegokolwiek. Razu pewnego jeden taki, już na pół-suchy zerwał się i wpadł w nieskazitelną biel Kremika.



To było jak ugodzenie mieczem w samo serce. Kremik był w panice. Niewiele się namyślając wchłonął kozę do głębi siebie. Przez dwa tygodnie go uwierała. Przez dwa tygodnie myślał jak mogła się czuć królewna, którą jacyś psychopaci chcieli zamęczyć ziarnkiem grochu... Kiedy minęły dwa tygodnie koza rozmiękła i otorbiła się. Do dziś dnia zalega na dnie Kremika w miejscu gdzie widnieje delikatnie odciśnięty numer seryjny i nazwa Pollena.
Tego bali się Kocyk i Kremík. Ale tylko nocą te strachy wyłaziły z nich jak pająki zza szafy. A za dnia?  Ech, za dnia było zupełnie inaczej. Mieli siebie i cały świat do zdobycia.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wielkie małe powstanie.

Czasami można jeszcze spotkać takie miasteczka, malutkie, ciche, z których wszyscy uciekają, w których pachnie cebulą, kocimi sikami i smarzonym kotletem mielonym. To są te miasta, w których latem nie jest za gorąco a gazety codzienne przychodzą trzy dni później. Po ulicach chodzą babcie i dziadkowie w jednej ręce trzymając za uszy parcianą torbę a drugą ciągną za sobą wnuczka.
Bloki ustawione są w podkowę, tworząc wewnątrz przytulny podwórzec. Jest na nim piaskownica, stara karuzela, z której łuszczy się się farba, są słupki miedzy którymi rozpięto sznurki do suszenia bielizny. Jest i kiosk ruchu z wypłowiałymi od słońca pismami. Jednym słowem jest wszystko co niezbędne aby wydarzyła się jakaś przygoda.
Pewnego razu do kiosku ruchu przywieziono towar. Wielki samochód dostawczy wjechał na podwórzec. W oknach pojawiły się ciekawskie głowy, siwe i farbowane w większości ulokowane trwałą na "barana". Przy kiosku od razu ustawił się ogonek, w piaskownicy zaroiło się od wnucząt, babeczek, foremek, łopatek, autek i żołnierzyków. Samochód dostawczy puścił dyma i odjechał. Pani Bronisława wyjęła towar. Przy okienku zawrzało. Tylko dziewczęta na końcu podwórka spokojnie grały w gumę. Wiesia w bordowych lokach co zawsze jest pierwszą, rzekła pierwsza. "To Kremik Pollena" po czym dodała z przekąsem "a miała być Niwea, dobrze że chociaż tłusty, trzy proszę". "Dajemy tylko po dwa, ustawi się jeszcze raz to może kupi". Pani Bronisława przez te piętnaście minut była teraz boginią niczym Wenus z Willendorfu w kwiecistej podomce. Chwilę mierzyły się wzrokiem. Wiesia fuknęła, zagryzła uszminkowaną wargę, zapłaciła, wzięła co jej i odeszła. Pani Bronisława triumfowała. Do niej należało te kilka chwil, już czuła że gdzieś przypalają się ziemniaki, widziała, że krok małej Moni obciążony jest kupką. Ale wiedziała, że nikt nie wymknie się z kolejki. Była niczym generał musztrujący swych kaprali.
Po chwili wszystko się skończyło. Na witrynie kiosku pozostał jeden Kremík. Ten, który jako trzeci mógł wskoczyć do siatki Wiesi. Leżał tam, na tej witrynie tak  przez tydzień. Za dnia nagrzewało go słońce, nocą ochładzały ciemności. Dzień przynosił mu zapomnienie, noc napawała go strachem, że ktoś przyjdzie, że wybije szybę, że go ukradnie. Tak było przez tydzień. Po czym znowu pojawił się dostawczy samochód, rytuał z zamieszaniem, kupą,  posikanym Pawełkiem, wykipiałą zupą się powtórzył. Ale "starego" Kremíka nikt nie kupił. "Jest stary i zjełczały, już go nikt nie kupi" tak One mówiły. "kupi, kupi" mówiła pani Bronisława.  Ale po roku przestała tak mówić. Dnia pewnego wywiesiła naprzeciw kiosku Kocyk na którym siedziała od piętnastu lat. "Niech się przewietrzy" pomyślała, zamknęła kiosk, zawiesiła kłódeczki i poszła spokojnie do domu. Na drugi dzień kiosk był zamknięty, Kocyk wisiał na sznurku naprzeciw. A naprzeciw Kocyka na witrynie leżał Kremík. Na trzeci dzień było to samo i na czwarty. Piątego dnia padał deszcz i Kocyk zmókł. Szóstego dnia mały Szymuś dziubnął Kocyka patykiem i zrobił my dziurę. Szymuś dostał lanie ciężka dłonią dziadka Poldka, a Kocyk wyglądał jak jednooki bandyta. Babcia Szymusia miała zabrać Kocyk i zacerować dziurkę ale Wiesia z trwałą w kolorze purple  powiedziała, z szelmowskim uśmiechem, że nie ma co się męczyć, że Bronisława już nie przyjdzie, że miała zawał, że wczoraj był pogrzeb, że z Kocyka można zrobić co najwyżej ścierkę. Po czym pogardliwie spojrzała na Kremíka, łokciem walnęła w szybę, że aż się pajęczyna zrobiła i odeszła. Kremík się przestraszył, Kocyk się przeraził po czym cali w strachu spojrzeli na siebie. Kocyk mrugnął do Kremíka swym pirackim okiem, na to Kremík zamrugał oczami, które widział tylko Kocyk. Zrozumieli się bez słów.Czekali aż zapadnie zmierzch.


Sygnałem do tego co miało się stać miało być pojawienie się na dachu konturu kota Poncjusza. Dlaczego Poncjusza, dlaczego na dachu? Bo tak. Czasami pewnych rzeczy nie warto tłumaczyć szczególnie gdy się tyczą ich dwoje: Kocyka i Kremíka. O ustalonej porze na dachu pojawił się kontur kota Poncjusza.


Był spokój i cisza, tylko dziewczynki na drugim końcu podwórka grały w gumę. Mama zawołała Wiolę na kolację, w kilku oknach zapaliło się światło,  Kremík się naprężył, że aż spod wycieczka wylazło trochę kremu. Pierdnął, sapnął i walnął całym sobą.  Pajęczyna rozpadła się w drobny mak a Kremík jak z procy uderzył w Kocyka. Kocyk zatrzepotał jak nietoperz i odleciał. Kremík niczym kolo z teamu Williamsa F1 ruszyło za nim. Teraz gnali przez miasto trasą krajową 9 w kierunku Kolbuszowej.



Gdzieś w okolicy Majdanu odbili w las. Musieli odpocząć. Kremík był tłusty od potu a Kocyk zsikany ze strachu bo nigdy tak jeszcze nie pędził. Przecież całe życie spędził na krzesełku pod pupą "Wenus Bronisławy". Jedyne co widział to ciemność, jedyne co czuł to to co dnia minionego jadła Bronisława na kolację. I tyle. Teraz musieli odpocząć. Blaski wieczoru znikały, na niebo wstępował mrok atramentowej nocy. Teraz musieli odpocząć od tego co było i przed tym co miało przynieść im jutro.

czwartek, 6 września 2012

Kocyk i Kremík

Kiedy wracaliśmy ze szkoły kątem oka coś dostrzegłem we wstecznym lusterku samochodu. Powiedziałem Eve, Wojto i Szymo by się odwrócili i zobaczyli co to takiego?
Był ciepły styczeń i mocno wiało a ja nie chciałem wyjść na idiotę, przecież latające dywany to nie ta pora roku, świata, czasu i przestrzeni.
Eve i Szymo nie mogli oderwać oczu od szyby samochodu. Tylko Wojto zerknął, szybko się odwrócił i od niechcenia bąknął
-Przecież to Kocyk i Kremík.
No tak, śnili mi się dzisiaj, zapindalali przez sen jakby się za nimi paliło. A ich tylko gonił zgniło-zielony-bącur wpuszczony przez Żyrafa ze zgniłego pastwiska.  Żyrafa mieszkał na dnie doliny gdzie wszystko gniło. Mieszkał tam bo bardzo lubił ten odór. No i niekiedy puszczał te swoje bączki w kolorze zgniło zielonym. A kiedy ktoś przez nie przyleciał to bącur przyjmował klonalną postać tejże istoty i gnał za swym stwórcą by przykleić się do niego. Po co? Bo fajnie przykleić się do kogoś, bo fajnie jest mieć swój dom, bo bącury są jak kocie gówienka, które przyklejają  się do podeszwy adidasa by odnaleźć swój nowy dom, przedpokój, szafkę na buty. Nikt o tym nie pisze, nie gada, chce to wyprzeć z siebie, że jemu się to nie przydarza. Ale to się każdemu przydarza, nie ma co gadać, że nie. Kiedyś znany profesor z uniwersytetu wdepnął w kocie, wsiadł do autobusu i rozniósł po całej podłodze. Dzięki temu wdepnął w nie ksiądz, nauczyciel, pijak, emerytowany pułkownik, drobny złodziejaszek i niewierna żona Pana  Białeckigo. W ten sposób kocie się rozmnażało i  rozprzesztrzeniało po świecie. Może to nie istotne, może nie warte jednej linijki pisanej, jednego wyrazu ale kiedy razu jednego Wojto wlazł w kocie i dojechał z nim do przedszkola to potem przez tydzień się o tym gadało. No bo jak nie gadać, akurat gdy było śniadanie Pani Monia jak co dzień niosła talerz z kanapkami no i pojechała sobie na malutkim kawałku gówienka. Talerz zrobił trzy salta, kanapki rozsypały się po całej szatni a potem było śledztwo i zupa mleczna. I wszystko było na wojto. A najgorsza była ta zupa mleczna. To już nie te czasy, dziś się je żelki, mentosy i inne tik-taki. Najwyżej można na śniadanie zjeść kanapki. Ale to najwyżej. Broń Boże zupę mleczną. Niby nic, wszyscy ją zjedli ale Franek, Edzia, Becia, Patryk i Oscar wypuścili mleczną niczym fontannę. Mała Madzia mówiła potem swojej babci, że to było piękne,  że to było jak fajerwerki. Sprzątania było przez dwa dni. Trzeciego dnia trochę mlecznej znaleźli na opakowaniu płyty z Krecikiem, czwartego dnia Mietek przyniósł pani auto strażackie i oznajmił, że tu jest trochę mlecznej Oscara bo Oscar  wymiotował ze szczypiorkiem. A Mietek to wiedział bo Oscar chlapnął co nieco na papucia Mietka i tam było takie coś zielone. Oscar mówił, że to zielone to jego poranny szczypiorek z kanapki, którą zjadł przed wyjściem do przedszkola. Pani wściekła się na Mietka i krzyczała że ma już tego dosyć. W związku z tym od piątego dnia pod szafką z pracami maluchów była tajemnica, którą pokazywała Lena. Mówiła, że ta resztka żygów jest Beci.  Ale nikt nie wiedział czemu Beci.  Lena też tego nie wiedziała.  Ale ta tajemnica była pod tą szafką do kolejnego piątku. Wtedy to dyrektorka ogłosiła, że będzie sanepid i odbyło się wielkie mycie podłogi. Tajemnica Leny rozmyła się jak mgła. Wiec chyba warto pisać o cudownej naturze kocich gówienek.
A co z Kocykiem i Kremikiem? O tym jutro opowiem. Bo najciekawsze jest to jak się poznali ;-)

początek